Drugi post z serii nieidealne życie z borderem. Trochę żałuję, że nie opisywałam różnych problemów ze szczeniakiem na bieżąco, chociaż coraz bardziej czuję, że zdecydowanie bardziej lubię pisać o kwestiach definitywnie rozwiązanych.
Texas przez całe swoje życie nie miał jakiegoś zasadniczego etapu braku przywołania, nawet jeśli widział, że drugi pies ucieka w swój świat. Wiadomo, że tą umiejętność umacniamy nawet teraz, nigdy nie powiem, że jestem w 100% pewna reakcji psa, bo... to pies ;) Texas jest typem, który mając możliwość oszukania mnie to na pewno wykorzysta każdą okazję, ale nigdy nie narzekałam na problemy z przywołaniem, a teraz jestem na prawdę pod wrażeniem w jakich sytuacjach mogę zawrócić psa. O samym przywołaniu w internecie można znaleźć już wystarczająco wiele i nie widzę sensu rozpisywania się na ten temat, więc na czym polegał nasz problem? Otóż Texas pomimo, że odwołał się od pieska/żarcia/wody/kwiatka biegnąc prosto do mnie... nagle robił zakręt i zaczynało się bieganie w kółko... Owszem nie uciekał, nie zwracał uwagi na otoczenie to była jedynie zabawa ze mną, chociaż to złe określenie tego zachowania. Wydaje mi się, że głównym powodem rozwinięcia się 'schizy' była obawa przed zapięciem na smycz/powrotem do domu. Niestety, ale znowu pozwoliłam problemowi się rozrosnąć i w taki sposób straciliśmy też aport. Wabienie jedzeniem, zabawkami lub robienie sztuczek wymagających podejścia do mnie szybko przestało działać. Nie pomagało po dobroci, ani groźbą. Nigdy go nie karałam po złapaniu w obawie, że następnym razem będziemy sobie biegać w kółko do upadłego.
Przełomem było wyegzekwowanie siadania i zostawania, aż podejdę i nagrodzę lub zapnę na smycz (mimo wszystko starałam się nie kojarzyć tego zatrzymania ze smyczą). Tutaj się kłania niestety utrata pamięci, więc nie chce skłamać jak do tego doszliśmy. Ten etap trwał baaardzo długo. Texas jak już wyszedł z najgorszego wieku dorastania trochę uspokoił swoją głowę, ale w pewnym stopniu problem pozostał. Cały czas myślałam, aby nie wykonać jakiegoś dwuznacznego ruchu, zawsze najpierw złapanie psa, później wyjmowanie smyczy z torby. Najgorzej pozostało pod blokiem, spuszczałam go jedynie na boisku, aby zawołany nie wiedział, czy idziemy dalej, czy już wracamy. Najgorsze, że ciągle pracowałam, a efekty były znikome. A to już myślałam, że odwrażliwiłam smycz w ręce, a to mieliśmy piękny aport i nagle bum Texas wpada w rondo na którym jestem wysepką.
Kiedyś próbowałam ćwiczyć aport na lince, jeszcze za czasów najgorszej fazy Texasa (chyba 8 miesięcy). Niestety nic tym nie uzyskałam i to był jedyny, jednorazowy kontakt z tą pomocą szkoleniową. W końcu załamując ręce zapięłam dorosłego już Pana Texasa na linkę, czary mary, kilka spacerów i problem prysł jak za odjęciem czarodziejskiej różdżki. Czy to na prawdę było czary mary? Nie, pokazałam psu, że można inaczej i nic złego się nie dzieje. Mechanicznie przestawiłam mu w mózgu, bo sam nie był w stanie sobie tego poukładać. Zawsze problem leży w metodzie. Wydawało mi się, że przecież pies nie jest na tyle głupi, żeby nie wiedzieć, że jest na smyczy, tylko długiej... No właśnie, ale czy cały jego problem był logiczny? Nie był, dlatego trzeba było podziałać jak na tępaka, bo to była po prostu 'schiza'. Wiedział, że jest na smyczy i zaskoczył w nim nowy schemat działania.