26 kwietnia 2015

Wszystko i nic

Ile sportów można trenować utrzymując w każdym jakiś poziom? Nie ma oczywiście jednoznacznej odpowiedzi, bo wszystko jest bardzo indywidualne. Biorąc Texasa miałam w głowie obedience, ale chciałam również spróbować wszystkiego co możliwe, co też przyczyniło się do wyboru rasy. Perspektywa posiadania psa z którym będę mogła pracować była wspaniała, a nawet bawić się zabawkami! Cieszy mnie wszystko co robimy razem, ale jednak czasem chciałabym poświęcić się jednej dyscyplinie i po prostu być w czymś naprawdę dobrym. Nie sztuką jest ogarnąć setki rzeczy na poziomie 0, tylko jedną mistrzowsko.



Teraz już wiem, że obi to jedyny słuszny sport i na pewno nigdy nie będę w stanie z niego zrezygnować, ale wymaga systematyki jak wszystko. Nie lubię robić ćwiczeń byle jak, więc po każdej przerwie naprawiam masę szczegółów. Niedopracowane rzeczy niekiedy zaczynam zupełnie od początku, a stare błędy wracają jak bumerang. Czasem wchodzimy w bardzo fajny tryb treningów, ale później nakręcam się na coś innego, albo wpadam w dołek i wszystko się sypie :P Oczywiście nie jest tak, że wymiatamy trójkę, później stwierdzam, że jednak robię frisbee, więc ciśniemy freestyle pod MŚ, żeby po tygodniu zacząć obi od 0, tak to na pewno nie wygląda. Raczej na zasadzie rozpoczynania wielu rzeczy, niekończenia ich, a zaczynania innych, przez co bardzo wolno posuwamy się do przodu.
Na wspomniane wyżej frisbee mam co jakiś czas fazę i nagle przypominam sobie o istnieniu latających talerzyków. Niestety z tego wynika to, że ciągle mamy te same problemy (najgorzej jest z emocjami). W tamtym roku byłam na seminarium, gdzie miałam nadzieję na przepracowanie problemu tracenia mózgu, ale Texas niestety wtedy akurat niespecjalnie go stracił w porównaniu do naszych samotnych poczynań. Zbyt mocne nakręcenie skutecznie utrudnia nam pracę, dlatego nigdy nie doszliśmy do jakiś powtarzalnych, ogarniętych sekwencji.
Na tym poziomie jestem jak najbardziej w stanie pogodzić ćwiczenie dwóch sportów, wymaga to jedynie ogarnięcia czasowego i planowania treningów. Jakby odjąć wszelkie moje załamania i tygodnie zawalone przez szkolę byłoby idealnie. To, że nie bawimy się deklami zbyt często wynika raczej z mojego braku motywacji w kierunku tego sportu, aniżeli kolidowania z obi.




Kilka razy mieliśmy również epizody związane z agility. Nigdy nie wyglądało to zbyt dobrze, zdecydowanie nie mam predyspozycji, Texas chyba jakieś ma, ale nie pozwalam mu ich ujawnić :P Powiem szczerze, że dwa obozy na których byliśmy składały się głównie z treningów właśnie agi. Bawiliśmy się oczywiście świetnie, ale ostatecznie nic z tego nie mamy. Każdy powrót do agi mieliśmy w tak odległych okresach czasu, że zaczynaliśmy za każdym razem od początku. Dodatkowo Texasowe pobudzenie nie malało, a wręcz wzrastało, oczywiście powinnam temu zapobiegać...
Dodanie trzeciego sportu do dwóch pozostałych chyba nigdy mi się nie udało, aby nie obniżyć efektywności treningów żadnego. Po prostu doba jest zbyt krótka! Poza tym myślę, że taki tryb życia zbyt mocno obciążył by psa, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Myślę, że dla każdego właściciela psiego sportowca liczy się również jego właściwa regeneracja, odpoczynek, czasem trochę luzu.



A na tym jeszcze nie koniec! Mój ostatni wymysł to obrona, niestety nie chodzimy regularnie, bo tak na prawdę wiem, że nie robię tego dla Texasa tylko dla siebie. Może chcę zobaczyć, czy rzeczywiście chciałabym to kiedyś robić z innym psem, czy jednak pozostać przy obedience i bołdełkach. Texasowi jest bardzo trudno wyluzować się na treningu, a czasem musimy długo czekać na swoje wejście. Jeśli uda mi się ogarnąć prawo jazdy, a więc jeździć na plac samochodem i zapewnić Texasowi miejsce wyciszenia to podejmę ostateczną decyzję, czy ma to jakiś sens. Teraz żałuję, że decydując się na bordera zrezygnowałam z IPO, bo może jakoś bym próbowała naprostować Texasa pod ten sport, gdy był jeszcze szczeniaczkiem, a tak zbyt późno zorientowałam się, że coś jest jednak nie ok.


Robimy też ślady, a ja nie mam żadnego pojęcia jak to się robi. Nie wiem nawet jak mają docelowo wyglądać, więc jest to chyba najlepsza zabawa z wszystkich powyższych :P Szkoda, że nie mam już pól pod domem, tylko autobuski. Muszę powiedzieć, że tropienie nie koliduje mi z niczym, a wręcz mam nadzieję, że pomaga w wyciszeniu emocji, które pojawiają się w każdym sporcie. Jako, że jest połączone z wyjazdem na obrzeża Łodzi motywuje mnie do długich, luźnych spacerków, które są bardzo ważne dla każdego psa. Następna rzecz w której widzę same plusy to wszelkie dogtrekkingi, amortyzator mam już od dawna, ale moje ręce stanowczo zażyczyły dokupienia do niego psa biodrowego! Nie wiem na ile starczy mi motywacji, ale mam nadzieję regularnie biegać z Texasem. To już moje trzecie w życiu podejście do tego, każde z innym psem... do trzech razy sztuka prawda?
Dog diving też mogę zaliczyć jako ćwiczony sport? Wszakże tu też próbuję wskazać Texasowi odpowiedni styl skoku ;)


Podsumowując stwierdzam, że uwielbiam życie z Texasem, właśnie robienie wszystkiego i niczego. Świetne jest to, że Texas wręcz z nadmiernym entuzjazmem przyjmuje wszystko co mu zaproponuje. Nie musimy wygrywać zawodów, żeby był moim osobistym mistrzem ;)

19 kwietnia 2015

Małe sukcesiki


Zmiany pozycji to najgorsze co twórcy regulaminów obedience wymyślili >.< Długi czas nie byłam w stanie nauczyć psa nawet siadać płynnym ruchem, nie mówiąc o włączeniu w to stania. A teraz MAMY SIAD! Nie licząc wpadek, które zdarzają się każdemu jest na prawdę taki jak sobie wymyśliłam dwa lata temu :P Pewnie następne dwa lata zajmie mi nauka siadania i warowania ze stania, ale mam zapas motywacji. Niestety pracę mającą plan i zarys zaczęliśmy dopiero tej zimy, dlatego trwało to tak długo. Wcześniej nie posiadałam wiedzy, ani jak już ją posiadłam umiejętności odpowiedniego wykorzystania i dopasowania do psa, bo Texas nie jest typem który chętnie załapał podskakiwanie. Widzę również, że to ćwiczenie wymaga niezwykłej systematyki, aby dojść do perfekcji. Jeśli robię przerwę od razu coś się sypie i tak właśnie rozwiałam nadzieję na przełom w pozycjach z wyższych klas.

12 kwietnia 2015

Jestę pasterzę...


Etap gdy doszliśmy z Texasem do totalnego życiowego dołka był jeszcze za czasu, gdy trwała moja euforia ze spełnionego marzenia na które czekałam odkąd sięgam pamięcią, chyba jedynie to pozwoliło z niego wyjść, bo inaczej buda + łańcuch. Marzyłam również o szczeniaczku, malutkim, dwumiesięcznym papciu, bo ostatnio takiego miałam w wieku 3 lat, więc raczej nic nie pamiętam :P Już na tym etapie popełniłam pierwszy błąd - myślałam, że biorę "czystą kartkę". Niestety, stety szczeniak przede wszystkim ma już za sobą bardzo ważny okres rozwoju, ale również ma geny od rodziców, które nie warunkują jedynie merle futerka. Szkolenie pozytywne i te sprawy, wrażliwy borderek, bo tak piszą na necie i za jakiś czas zaczęło się sypać.
Texas na początku był takim wspaniałym pieskiem, na prawdę wszystko wydawało się idealne. Po kilku miesiącach zaczęło się ciągnięcie na smyczy, wydawało mi się, że jak już raz to zwalczyłam to u bordera nie będzie inaczej. Ups nawet coś takiego może podchodzić pod jakąś obsesyjność... Myślę, że jedną z przyczyn rozpoczęcia się problemu z samochodami było właśnie rosnące pobudzenie na spacerach, dodatkowo pierwszy pogoniony samochód był w czasie ograniczenia aktywności chyba przez moją chorobę, albo cięższy tydzień w szkole. Niestety wtedy nie wiedziałam co mam zrobić, ciągle bałam się awersji, bo przecież delikatna psychika, to nie terier... Nic nie szło w dobrym kierunku i już w tym momencie zaczynałam czuć bezsilność, a nie wiedziałam jak bardzo ją jeszcze odczuję ;) Doszło skakanie na ludzi, pasienie rowerów i również próby podszczypywania ludzi w kostki, na szczęście to ostatnie tylko, gdy Tex był luzem, czyli paradoksalnie pod największą kontrolą z mojej strony. Może oddać go gdzieś na farmę z owcami, czy może lepiej krowami, bo owce to tak kiepsko podszczypywać? Miało być pozytywnie tak? Smaczki, zabawki... yhym. No i gdzie na ulicy znikał ten mój wspaniały pieseł sportowy, gdzie jego całe wpatrzenie, zaangażowanie i chęć współpracy? Jeszcze niedawno miałam szczeniaczka, który chodził na oferowanym kontakcie przy dużej ulicy, jadł smaczki i czekał na szarpaczek. Popełniłam błąd, duży błąd, pozwoliłam psu popaść w obsesję, naczytałam się bzdur i pierwszy raz przejechałam na wiedzy z internetu. Z reguły wszystko oceniam i wybieram informacje, które uważam za słuszne, a wtedy coś mnie zaślepiło. Niestety pozytywne szkolenie skończyło się równie szybko jak się zaczęło, tylko wtedy miałam już psa bez kontaktu, więc niestety również awersja działała bardzo kiepsko. W pewnym momencie pozostał nam problem z ciągnięciem i rzucaniem się na samochody, czasem rowery, bo już tego pasieniem bym nie nazwała. Najechanie mocno na borderzą zeschizowaną psychikę rzeczywiście dawało efekt... po odejściu od źródła problemu, inaczej Texas wydawał się betonem, ale nim nigdy nie był, widziałam jak bardzo nerwy i stres psują naszą relację. Kupiłam kantarek. Nigdy nie używałam żadnych pomocy w pracy z psem, nawet jeśli było ciężko, odbierałam je raczej jako kapitulację właściciela i to chyba właśnie tym było. Nie byłam pewna czym mam przyzwyczajać psa do haltera, żeby go w żaden sposób na niego nie znieczulić. Texas zdecydował za mnie, niestety karmienie smaczkami w domu miało nikły wpływ na akceptację tego złego czegoś. Nasze spacery uległy takiej zmianie, że pies wisiał na obroży, przednimi łapami zdzierając pasek z nosa, a gdy nadjeżdżał samochód znowu włączał się dziki szał. Plątały mi się smycze, realnie bałam się o złamanie psu karku, Texas wił się jak krokodyl, albo strzelał do przodu. Porażka, poddałam się bardzo szybko. Okres bezsilności do kwadratu, pies miał już około pół roku, gdy nadjeżdżał samochód po prostu go przytrzymywałam, smycz, obroża oraz moje ręce również mają swoją wytrzymałość, lepiej nie ryzykować, szczególnie, że raz już Texowi obroża spadła, na szczęście przy rowerze za którym nie pobiegł. Trwaliśmy w amoku, wychodząc kierowałam się tylko w jedną stronę - pola, przejście przez osiedle było zbyt męczące, stresujące i żałosne. Tak się nie dało czekać na zbawienie do śmierci... tym razem kolczatka. Nigdy w swoim życiu nie chciałam używać kolcy, no nie podobały mi się. To był etap w którym po prostu zaczęła się jakakolwiek praca z Texasem. Nie było czarodziejskiej różdżki, tylko długi proces.
Piszę to, żeby może ktoś się zaśmiał z mojej nieudolności, może zobaczył, że border nie zawsze oznacza bajkę, chociaż to jest powtarzane do zrzygania i równie dobrze mógł mi się trafić felerny egzemplarz labradora, a raczej żeby to przeczytać za parę lat jak będę chciała sprowadzić sobie na głowę drugiego bordera :P Praca i życie codzienne to dla mnie inne światy, u nas pewne rzeczy po prostu nijak się nie przekładają, ale trudność w panowaniu nad emocjami jest wszędzie. Wiem doskonale, że mogłabym mieć lepszą relację z Texasem oraz mogłabym być lepszym panem i władcą, ale widzę również że kiepsko przekładam teorię na praktykę.


Nie martwcie się, nie ma u nas już śniegu :P

6 kwietnia 2015

Kolczatka zła

Temat kolczatki jest ciągle obecny w psim świecie, co jakiś czas wraca jak bumerang, oczywiście za każdym razem gdy wybucha jakaś dyskusja na forach najgłośniej krzyczą przeciwnicy.

Myślę, że fascynacja pozytywnym szkoleniem jest zdecydowanie mniej szkodliwa, aniżeli jakimkolwiek innym. Właściciel uczy się zrozumienia dla psa, szuka rozwiązań problemów, stara się pogłębić relację z psem. Często wymaga to dużo więcej pracy niż zastosowanie awersji, ale też przynosi dużo satysfakcji. A kolczatka, okrutne narzędzie tortur, metalowe, bez kolorowych wzorków -nie pasuje do słodkiej wizji... Nikt nie musi jej stosować, ale dlaczego wywołuje tak wielkie oburzenie? Co ciekawe kantarki oraz ostatnio modne zaciskowe szeleczki są bardzo ok i bardzo pozytywne, trudno zauważyć że to również sprawia dyskomfort i mija się z ideą pozytywnych wzmocnień? A no tak, nikt nie wstawia zdjęć psów ze złamanym karkiem, wszyscy wolą zdjęcia ran wokół szyi. 

To jakie metody wybieramy w szkoleniu naszego psa powinno być tylko naszym wyborem, ewentualnie sugestią behawiorysty, ale nie takiego który widzi tylko jedną stronę medalu, a faktycznie potrafi dopasować metodę do psa. Według mnie kolczatka sama w sobie nie jest zła, złe jest jej niewłaściwe stosowanie. Dziury w szyi są raczej niewykonalne nawet przy mało profesjonalnym używaniu. Owszem zadajemy psu ból, ale zależy to tez w dużym stopniu od konkretnego przypadku. Niektóre psy mają bardzo wysoki próg bólu, jeśli jednocześnie są mocne psychicznie to szarpanie obróżką i tupanie nóżką niekoniecznie zrobi na nich wrażenie. Jest to narzędzie, które z założenia ma pomagać w pracy z psami trudnymi, czyli właśnie w sytuacji gdzie inne metody zawiodły. Nie jestem zdania, że wszystko da się wyklikać, nawet z pomocą super szkoleniowców. Zawsze można próbować pracować nad danym zachowaniem pozytywnie, ale jeśli psa, który może stwarzać wręcz realne zagrożenie dla otoczenia lub samego siebie, mamy spisać na straty, bo latanie ze smaczkami i zabawkami się nie sprawdza i zostawić go na zawsze za kratami schroniska, uśpić, albo czekać na tragedię to chyba lepiej założyć mu kolczatkę?

Co mnie najbardziej irytuje to chyba fakt, że temat kolczatek pojawia się zawsze na tle ciągnięcia na smyczy. Nawet ostatnio w Dog&Sport pojawił się artykuł na jej temat... no zbrodnią by było gdyby ktokolwiek nie skupił się na tym jednym problemie. Jeśli o tą kwestię chodzi to zgadzam się, że w znakomitej ilości przypadków nie jest potrzebny nawet kantar, a wystarczy zaangażowanie właściciela. No właśnie tylko, że kantar, easy-walk to sprzęty powstałe z myślą o tym nieszczęsnym problemie wesołych pieseczków, kolczatka nie. Przykre jest oczywiście to, że na ulicach co drugi pies idzie w zwisającym z szyi metalu, ale niestety trudno jest dotrzeć do ludzi dla których pies nie znaczy zbyt wiele i dopóki nie podwyższy się poziom ogólnej świadomości, chociażby o fakcie że pies żyje i czuje, a nie jedynie istnieje to taki obrazek będzie nam towarzyszył. Chociaż i tak mniej mnie boli widok psa w kolcach i flexi, niż kantarku i flexi. Jeszcze jedną kwestią jest puszczanie psa w odwróconej kolczatce, tutaj to już nie wiem o co ludziom chodzi, jeśli nie zrobienie krzywdy innym... Z jednej strony fajnie, że bardziej świadomi psiarze reagują widząc, że psu może dziać się coś złego, a z drugiej niekiedy przybiera to formę nieuzasadnionego linczu.

Jak już piszę to wszystko, czyli skoro kolczatka ma nie zwisać z szyi to jak ją założyć?
Prawidłowo założona kolczatka znajduje się wysoko na szyi, za psimi uszami. Zarówno zaciskowa jak i zapinana powinna być w tym miejscu, czyli nie zakładamy jej przez psią głowę tylko rozpinamy ogniwa w wersji bez zapięcia. Powoduje to, że korekta jest dużo mocniej odebrana przez psa niż gdyby kolce znajdowały się niżej. Dotyczy to również zwykłej obroży. Dopóki pies zachowuje się ok nie czuje żadnego dyskomfortu, bodziec awersyjny pojawia się gdy pies przestaje być ok według nas.

Tak się kolców nie nosi!
Tą notką zaczynam na blogu wyrażać własne zdanie na różne tematy... A w następnym poście przedstawię historię mojej szarpaniny z Texasem, czyli wracam do okresu w którym opisywałam tylko ogólniki ;)

2 kwietnia 2015

My się zimy nie boimy...

Dzisiejsza pogoda w Łodzi to z pewnością spóźniony żart na prima aprilis ;) Patrząc na zdjęcia zastanawiam się co mnie skłoniło do przyjazdu na plac, bo wróciłam tak mokra, jakbym co najmniej przetrwała tsunami. Trzeba być twardym, ale mimo wszystko trzeba również ogarnąć prawo jazdy, tak po dzisiejszym dniu stwierdzam to definitywnie :P





A cóż o samym treningu powiedzieć mogę, wydaje mi się, że dzisiaj Texas czuł się na placu dużo lepiej, być może skoncentrował się na śniegu, ale nie wpadał w stany silnego stresu. Byłam tak zmarznięta, że nawet nie wyciągnęłam smaczków, ani piłki, więc nie miałam większego udziału w jego samopoczuciu. Nadal reakcje na dźwięki są i myślę, że będą zawsze, ale jednak coraz mniej w nich lęku. Jest to dla mnie chyba najważniejsza kwestia, chce żeby mój pies czuł się komfortowo i bezpiecznie, to niestety trudne do uzyskania i jeszcze daleka droga przed nami. Ważne jest widzieć światełko w tunelu i zawsze patrzeć wstecz, żeby zauważać nawet subtelne różnice.
Texasek nadal głównie się szarpie, przekonuje, że wszystko jest ok i jest o co walczyć. Wątpię, aby kiedykolwiek zaczął się szarpać i rzucać do pozoranta, ale już ogarnął, że w tej zabawie nie ja gram główną rolę i chociaż obserwuje. Ciągle pracujemy na klinie, dziś pierwszy raz z biczem, ale w ramach przyzwyczajenia, strzały to jeszcze zbyt wiele. Robimy też wstęp do czołówki i ucieczki, jak Texasek się postara to zapowiada się bardzo ładnie, ale czasem gdzieś po drodze zgubi pewność siebie.
To co mnie troszkę smuci to fakt, że Texas nie ma najmniejszego zamiaru przyzwyczajać się do głaskania, czy nawet zbytniej bliskości, burczy jak traktor i tutaj raczej nic się nie zmienia. Owszem poniższe zdjęcie obrazuje położenie łapek na pozorancie, na początku w takiej sytuacji Texas wisiał bezwładnie, ale jest to jedyna zmiana w tej kwestii. Niestety zdarzyło mu się również złapać za nogę, gdy nie wytrzymał napięcia. Wręcz pokuszę się o stwierdzenie, że gdy zaczynaliśmy wolał uciekać, schować mi się za nogi, teraz łatwiej mu się wkurzyć. Mam nadzieję, że coś się zacznie zmieniać, ale no zobaczymy. Chciałabym żeby zaczęło mu zależeć na wygranej tak mocno, aby jednak przezwyciężał coraz większą presję.


Fotki od naszego niezastąpionego ipowskiego fotografa Marty Guzek ;)